wtorek, 24 grudnia 2013

Spowiedź utylitarysty

Wczoraj zmarł Kałasznikow, w wieku lat 94. Tak się zastanawiam, która deadly toy miała większe konsekwencje dla skuteczności genocydów - atomówka Oppenheimera, czy AK-47 Kałasznikowa. Nie baw się synku żołnierzami ... nie baw się więcej kulą ziemską. Homo ludens może realizować się na tyle innych sposobów.

Michaił Kałasznikow

A i ja się zastanawiam, jakie konsekwencje miały moje działania w życiu, moje zabawy. Intencje miałem dobre prawie odkąd pamiętam. Ale nie intencje się liczą, lecz efekty naszych działań. Intencje są oczywiście potrzebne, ale jeśli rozpatrywać je poza kontekstem religijnym, lub parareligijnym, mają zasadniczo charakter operacyjny, a nie praktyczny. Słowo potrzebne jest tu kluczowe.

Kiedyś pracowałem dla firmy ubezpieczającej między innymi zwierzęta hodowlane. W sali konferencyjnej, w centrum Oslo, powieszone tam były w ładnych ramach zdjęcia z rzeźni. Jakie konsekwencje dla cierpienia innych zwierząt mogła mieć tamta moja praca?

Robert Oppenheimer

Twórcy oprogramowania open source to często ludzie bardzo ideowi. Mają liczne dylematy, na przykład w jaki sposób zastrzec, by tworzone przez nich rozwiązania (np. system operacyjny Linux), nie były wykorzystywane do celów militarnych. By nikomu nie zaszkodziły. Obecnie prawie każdy nasz wybór ma charakter etyczny i polityczny. Tym bardziej dziwi, kiedy ludzie twierdzą, że nie mają się z czego spowiadać.

Spowiedź utylitarysty brzmi paradoksalnie. Nie ma nic wspólnego z samobiczowaniem się. Jest za to motywowana fundamentalną niezgodą na to, że mogłoby być lepiej, a jest gorzej. No i pytaniem czego nie zrobiłem żeby było lepiej, a mógłbym zrobić? Nie dla umartwiania i samokarcenia, jałowej samokrytyki, lecz dla przyszłości, w której można działać już inaczej.

Taka to garść refleksji na wigilię Narodzenia Pańskiego. Anno Domini 2013. Właśnie rodzi się nowe słońce. I dni coraz dłuższe.

środa, 11 grudnia 2013

Osoby pozaludzkie

Czarny śnieg, gorący lód, znajdziesz je w poezji, ale w świecie już niekoniecznie. To tak zwane oksymorony - zestawienia słów o przeciwstawnych znaczeniach, rzadko występujące w języku potocznym. Osoba pozaludzka też takim oksymoronem zrazu się jawi, ale nim nie jest.

Przez lata definiowano osobę w ten sposób, by z góry odróżnić osobniki naszego gatunku, od tych należących do innych gatunków zwierząt. Wymyślono więc mnóstwo kryteriów rozróżnienia, np. według zdolności:

  • używania narzędzi
  • wytwarzania kultury
  • posługiwania się językiem
  • myślenia abstrakcyjnego
  • posługiwania się językiem w sposób twórczy
  • samoświadomości
  • świadomości siebie w czasie

I jakby nie patrzeć, wyszło z czasem w badaniach, że niektóre inne niż my zwierzęta osobami są. Konsternacja, nieprawdaż? Susan Savage-Rumbaugh pokazuje szympansy bonobo jeżdżące melexami, rozpalające ogień, i grające w komputerowego pac-mana. Te małpy całkiem sporo na temat swego życia potrafią opowiedzieć alfabetem symbolicznym.

Dla wielu osób szokiem jest dziś informacja o szympansie czy gorylu pytającym z pomocą języka migowego o to, co stanie się z nim po śmierci, czy o sroce przechodzącej test na samoświadomość. Te informacje są niespójne z owym przesądem rozumu, głoszącym, iż jedynie ludzie są osobami. Pozostaje więc albo termin osoba odrzucić zupełnie (w biologii używamy określenia osobnik), albo jeśli uznać go za sensowny i definiowalny, to konsekwentnie przypisać go także przynajmniej niektórym innym zwierzętom.

Wielu ludzi popierających drugą opcję uważa równocześnie, że takie wnioski winny przekładać się na przyznanie szympansom, delfinom, słoniom, i wielu innym zwierzętom, nie tylko abstrakcyjnego statusu w filozofii moralności, ale także wymiernej osobowości prawnej. Za tym szłaby również ochrona podstawowych ich praw.

Kiedyś stworzono już taki precedens. W 1772 roku uznano prawo do obrony w sądzie niewolnika Jamesa Somerseta, a w konsekwencji konieczne stało się uznanie go za osobę, co doprowadziło do rychłego oswobodzenia. Odebrany wcześniej odgórnie status osoby zrównał Somerseta ze statusem innych zwierząt. Precedens przyznania niewolnikowi osobowości prawnej miał więc kluczowe znaczenie dla późniejszego zniesienia niewolnictwa w świecie Zachodu.

Wyzwolenie zwierząt, zniesienie ich niewolnictwa, jest dla wielu ludzi kolejnym etapem zabiegania o sprawiedliwość społeczną - a chcą oni działać maksymalnie skutecznie. Z tych względów grupa obrońców praw zwierząt działająca pod szyldem Nonhuman Rights Project przygotowywała się przez ostatnie 5 lat do przekonania władzy sądowniczej stanu Nowy York, że przetrzymywany w małej przyczepie szympans Tommy jest osobą. Na początku grudnia 2013 został złożony stosowny pozew.

Grupa skupiona wokół Nonhuman Rights Project planuje w ciągu najbliższych 10-20 lat doprowadzić do podobnych precedensowych procesów sądowych na rzecz innych naczelnych, waleni, słoni, ptaków. Z pewnością ożywi to debatę publiczną na ten temat. W Indiach doprowadzono do zakazu niewolenia waleni w parkach rozrywki właśnie posiłkując się odwołaniem do kategorii osób pozaludzkich. Oby te kategorie myślowe jak najszybciej przeniknęły także kontekst pojęciowy kultury Zachodu.

Temat osób pozaludzkich - non-human persons, pojawia się coraz częściej i coraz więcej osób chce o nim mówić. W szczególności są to naukowcy zaangażowani w badania naczelnych i waleni. W zeszłym roku wpływowe gremium naukowe, w obecności Stevena Hawkinga, ogłosiło The Cambridge Declaration on Consciousness która dowartościowuje jak nigdy dotąd jakość świadomości zwierzęcej w zestawieniu z ludzką. Dopiero co odbyła się także konferencja Personhood Beyond the Human, gdzie pojawili się specjaliści działający w ramach Great Ape Project, a także delfinolodzy. Ci ostatni zachęcają do podpisania deklaracji praw waleni.

  1. Każdy waleń z osobna ma prawo do życia.
  2. Żadne walenie nie powinny być przetrzymywane lub niewolone; być poddane okrutnemu traktowaniu; lub być usuwane ze swojego naturalnego środowiska.
  3. Wszystkie walenie mają prawo do wolności przemieszczania się i bytowania w swym naturalnym środowisku.
  4. Żaden waleń nie jest własnością żadnego państwa, korporacji, grupy ludzi, lub jednostki.
  5. Walenie mają prawo do ochrony ich środowiska naturalnego.
  6. Walenie mają prawo by ich kultury nie podlegały zakłócaniu.
  7. Prawa, wolności i normy ustanowione w tej Deklaracji winny być chronione prawem międzynarodowym i lokalnym.
  8. Walenie są uprawnione do porządku międzynarodowego, w którym te prawa, wolności i normy mogą być w pełni zrealizowane.
  9. Żadne państwo, korporacja, grupa ludzi, lub jednostka nie powinna uczestniczyć w działalności podkopującej te prawa, wolności i normy.
  10. Nic w treści tej deklaracji nie powinno powstrzymywać władz przed gwarantowaniem ściślejszej ochrony praw waleni.

Język którym się posługujemy jest ważny. To on w dużej mierze wytwarza rzeczywistość naszych odniesień. Nie raz już się zdarzało, że oksymorony stawały się jego częścią.

  • szympans jest osobą
  • słoń jest osobą
  • delfin jest osobą
  • sroka jest osobą

I możemy tak wyliczać i poszerzać listę gatunków gdzie poszczególne zbadane osobniki wykazały się wyjątkowymi zdolnościami poznawczymi przypisywanymi wcześniej wyłącznie człowiekowi. Ale to jest podejście ekskluzywne - wciąż arbitralnie wykluczające z personhood większość świata zwierzęcego. W języku inkluzywnym należałoby więc zapytać nie tyle o to, które zwierzęta są osobami, lecz które nimi nie są? Ale na stawianie tego pytanie przyjdzie nam poczekać dłużej. Odpowiedzi nie doczekamy się być może nigdy.

czwartek, 7 listopada 2013

Nerdowskie dialogi: walczymy z ideologią gender i seksualizacją dzieci

- A co ty masz taką chustkę czerwoną?
- A od Alana dostałem, z Nepalu mi przywiózł, a co?
- No nic, pomyślałam nie pasuje do twojej płci, widzisz, sama złapałam się na genderyzacji. ;)
- :)

(...)

- Może wezmę coś od ciebie, np. tego lapa.
- To jest seksistowskie.
- Co jest seksistowskie?
- Twoja propozycja - opiera się na presupozycji iż kobiety są słabsze od mężczyzn, w związku z tym mężczyźni powinni szarmancko wyręczać je w typowych czynnościach wymagający użycia siły fizycznej.
- No dobra. :)

(...)

- Czy to że pomogłem tej pani z wniesieniem wózka było seksistowskie?
- Nie, bo wykazałeś się empatią transcendującą granice płci biologicznej i kulturowej - byłeś zwyczajnie ludzko uprzejmy, a nie szarmancki. Przełamałeś też kulturowe schematy odnośnie stopnia partycypacji mężczyzn w rodzicielstwie.
- Uwielbiam Cię. :)

(...)

- Kurwa, gdzie Ty mnie wyprowadziłeś z tym GPSem, teraz musimy wracać pół godziny do punku wyjścia.
- Przecież chciałaś się poszwędać trochę po Warszawie.
- Ale nie z tymi wszystkimi rzeczami - masz, trzymaj tę torbę.
- Dobra, a może wezmę Cię na barana? ;) ... Czy to było seksistowskie?
- Nie, to było pedofilskie.
- :) Ale Ty jesteś zajebista. :)

(...)

- ... Moje fetysze? po pierwsze kręcą mnie anarchistki, po drugie laski na rowerach - wiesz, bike porn. No więc o ile obie realizują pierwszy archetyp, to jedna ma jednak w porównaniu chujowy rower, a druga w pizdę zajebisty i nieźle na nim nakurwia. Imponuje mi jak cholera ... Czy to było seksistowskie?
- Czy fetysze są seksistowskie? Cały seks jest seksistowski.
- Seks nie jest seksistowski. Genderyzacja kontekstu seksualnego tak. Dlatego cieszę się, że moje fetysze są ogólnie niegedneryzowane. Np. kręcą mnie laski jeżdżące na rowerach na których sam bym ponakurwiał.

Na deser:

Więcej o serii Nerdowskie dialogi.

poniedziałek, 7 października 2013

Nerdowskie dialogi: spermakultura

Dialog z Pacią:

- Wiesz co, zawsze jak są takie warsztaty z ogrodnictwa społecznego, albo z permakultury ...
- Co to jest spermakultura?
- Nie wiesz co to jest permakultura?
- No wiem co to jest w paradygmacie katolickim - "every sperm is sacred", ale nie wiem co to jest w paradygmacie wegańskim. Może wypijanie spermy jako wegańskiego mleka nieroślinnego?

Na marginesie - ponoć niektóre sekty gnostyckie spożywały spermę jako ciało Chrystusa (zresztą za jego krew miała służyć krew menstruacyjna).

A teraz kto zgadnie, dlaczego na ilustracji posta znalazła się mandragora?

Więcej o serii Nerdowskie dialogi.

piątek, 19 lipca 2013

Dlaczego chrześcijanie krzywdzą?


Sejm podtrzymał niedawno zakaz rytualnego zabijania, a w związku z tym głosowaniem w sieci pojawił się szereg interesujących komentarzy obrońców praw zwierząt, np. stowarzyszeń Otwarte Klatki,  Empatia, czy Uli Zarosy. Skoro zakaz dalej obowiązuje, to etyczni ateiści znajdą powody do zadowolenia - nie będzie bestialskiego zabijania z irracjonalnych powodów. Z kolei katolicy czy protestanci, na których religia nie nakłada kłopotliwych kulinarnych ograniczeń, w związku z całą sprawą poczują się zapewne moralnie lepsi niż muzułmanie i żydzi - w końcu dla aprowizacji chrześcijańskich stołów nie zabija się okrutnie torturując, a jedynie ... zabija. Jedynie? Stosunek, zarówno jednostek jak i całego społeczeństwa, do tzw. uboju rytualnego, jak w soczewce uwypukla istotne zmiany zachodzące w naszej moralności, związane ze zmianą stosunku do cierpienia w ogóle.

Kiedy widzimy że ktoś cierpi, staramy się by cierpiał mniej, a najlepiej by nie cierpiał wcale. Oczywiście nie robią tak bezwzględnie wszyscy - mechanizmu empatii pozbawieni są psychopaci. Ale u większości ludzi tak to właśnie funkcjonuje, że potrafimy współodczuwać, a samo współodczuwanie daje wystarczającą motywację do tego, by działać uśmierzając cudzy ból. A co jeśli nie możemy działać? Jeśli nasze starania o złagodzenie cudzego cierpienia nie mają szansy przynieść żadnego rezultatu? Co się wtedy dzieje z naszą empatią?

Wygnanie z raju
Wyganiając ludzi z sielskiego Edenu Bóg powiedział do Ewy: Obarczę cię niezmiernie wielkim trudem twej brzemienności, w bólu będziesz rodziła dzieci. Do Adama zaś rzekł, iż od tego momentu by zaspokoić głód, będzie musiał się wielce natrudzić. Ów biblijny mit stanowi ciekawą próbę racjonalizacji źródeł naszych doczesnych męczarni, a równocześnie wyraża judeochrześcijańską tradycję cierpienia będącego nieodłączną częścią egzystencji. Żywot człowieczy wiąże się z nieustającym pasmem przykrych doświadczeń, już od momentu narodzin - taka była powszechna świadomość. Dawniej niemowlęta zawijano szczelnie w szmaty i podwieszano pod sufitem - tam płakały sobie, gdy ich rodzice pracowali w pocie czoła. Trudno to wyobrazić sobie współczesnemu empatycznemu rodzicowi, który wszak reagować będzie na najmniejsze dziecięce kwilenie, a co więcej swoją reakcję przypisze instynktowi. Gdzie był ten instynkt dawniej? Może zaginął, ponieważ wiele dzieci, jeśli nie większość, nie dożywała dorosłości? Umierały na różne choroby i nikt się tym specjalnie nie przejmował. Treny Kochanowskiego, w których autor opłakuje zmarłą Urszulkę, stanowiły w swoim czasie kontrowersyjny ewenement, ponieważ wtedy lamentowało się po uznanych osobistościach, a nie bachorach. Ludzie którym udało się przeżyć dzieciństwo, często padali ofiarą wojen i agresji. Żyli w ciągłym poczuciu zagrożenia, bo i prawdopodobieństwo bycia zamordowanym wielokrotnie przewyższało obecne (choć to zależy jeszcze od miejsca na Ziemi). Doświadczenie przemocy i okrucieństwa było standardowym elementem codzienności. W trakcie publicznych egzekucji kaci potrafił godzinami torturować skazańców, a widok taki przyciągał tłumy gawiedzi (przykładem ot choćby kaźń Jezusa opisana w ewangeliach). To wszystko prowadziło do stępienia rzeczywistej empatii, bo i trudno było w jakikolwiek sposób pomóc innemu cierpiącemu - chyba jedynie dobrym słowem. A to prędzej czy później przybierać musiało formy racjonalizacji cierpienia - szukania w nim sensu i budowania w związku z nim nadziei.

W naszych czasach ludzie nie chcą już cierpieć. Przekonali się, że mogą złagodzić lub usunąć ból, np. jeśli zastosują odpowiednie leki. Dowiedzieli się, że atak wyrostka robaczkowego nie oznacza już pewnej śmierci w męczarniach. Okazało się, że dzieci prawie wcale nie muszą umierać, a wojen prowadzić nie trzeba. Ludzie kultury zachodu uzmysłowili sobie, że cierpienie nie jest nieodłączną częścią życia - można je eliminować. Dopiero ta świadomość sprawiła, że nasza faktyczna empatia nie kończy się na uwierającym sumienie jałowym współodczuwaniu. Jesteśmy też w stanie działać motywowani empatią - efektywnie pomagać. Powołujemy zatem instytucje takie jak pogotowia, szpitale, organizacje charytatywne, by inni cierpieli mniej, lub nie cierpieli wcale. Nawet tam gdzie wciąż wykonuje się karę śmierci, pojawia się dbałość o humanitaryzm, czyli w tym kontekście bezbolesne procedury.

Dzisiaj intensywne i dramatyczne ludzkie cierpienie oglądamy prawie wyłącznie w telewizji, lub czytamy o nim w książkach - rzadziej w internecie, bo od tego medium oczekujemy bardziej rozrywkowych, a mniej refleksyjnych wrażeń. Zdobyty dystans pozwala nam na stawianie pytań odnośnie tego, co wcześniej wydawało się oczywiste: czy cierpienie ma jakikolwiek sens?, czy cierpienie uszlachetnia?, czy cierpienie jest cnotą?.

Logo Midway Community Crosswalk, organizacji której członkowie regularnie dźwigają w procesji duże drewniane krzyże

Czasem ludzie wierzący z którymi rozmawiam opowiadają o własnym cierpieniu - emocjach, relacjach, kryzysach. Mówią wtedy o tym, jak to oddają Jezusowi swoje problemy, biorą swój krzyż. Niektórzy mówią np.: małżeństwo jest moim krzyżem, chcąc powiedzieć w ten sposób, iż droga życiowa którą wybrali, i z którą często sobie nie radzą, powoduje u nich cierpienie analogiczne do przeżyć torturowanego przed dwoma tysiącami lat człowieka. Inni skłonni są do zachowania zdrowszych proporcji, i poprzestają na tym, iż fakt że ten człowiek cierpiał, dodaje im pewnej otuchy - myślą wtedy: no moje cierpienie nie jest znowu aż takie wielkie, inni mają gorzej, więc nie ma co się roztkliwiać. Księża z którymi rozmawiałem często mówili, iż współczesna kultura zapomniała o sensie cierpienia. Że ludzie chcą przeżywać życie łatwo i przyjemnie. Nie traktują negatywnych doświadczeń jako boskiego daru, który ich wszak ubogaca - jeśli nie teraz, to w życiu wiecznym. Etymologicznie człowiek ubogi, to ten który ma swoje skarby u Boga, a nie tu na Ziemi. Ale w naszych postmodernistycznych czasach skarby materialne przestały mieć jakiekolwiek znaczenie. Istotne stały się przeżycia i ich jakość.

Nieżyjąca już prof. Barbara Skarga, kobieta która przeżyła piekło obozowego życia, mówiła iż cierpienie nie ma żadnego sensu. Nie tylko nie uszlachetnia, ale wręcz demoralizuje. Znacznie łatwiej zgodzić mi się z nią, niż ze wspomnianymi kapłanami propagującymi aż nazbyt często niezdrowy kult swoistego masochizmu. Dawniej, dla umartwiania ciała, mnisi nosili pod ubraniem włosiennicę. Niektórzy też się samobiczowali. I dzisiaj znajdziemy tego rodzaju zwyczaje, w licznych tradycjach publicznego grupowego samobiczowania, rytuale krzyżowania ochotników na Filipinach, czy też w mniej spektakularnych, ukrytych pod ubraniem niektórych członków Opus Dei akcesoriach niewygody .

cilice - współczesna włosiennica
Być może dobrowolne umartwianie ciała pozwala doskonalić się duchowo, ale czy poprawia jakość naszych przekonań moralnych?


W kulturach wschodu cierpienie jest nonsensowne. Czytałem kiedyś o spotkaniu benedyktynów z Dalajlamą komentującym specjalnie dla chrześcijańskich mnichów ich ewangelie. Potrafił on docenić wszystko w działalności Jezusa - wszelkie aspekty duchowe, oraz etyczne. Nie potrafił natomiast pojąć sensu jego cierpienia oraz ofiary. Myślenie w paradygmacie uszlachetniającego, oczyszczającego, czy też zbawczego cierpienia było dla duchowego przywódcy buddyzmu zupełnie niezrozumiałe.

W religiach dharmicznych - hinduizmie, buddyzmie i dżinizmie, panuje przekonanie, że cierpienie nie przynosi żadnych korzyści, nie ma żadnego sensu. Jest konsekwencją karmy - nieskończonego łańcucha związków przyczynowo-skutkowych, czymś czego unikamy, czego nie chcemy. Cierpienie nie jest metafizyczną karą wymierzoną przez osobowego Boga-rodzica-kata, lecz tym co się nam w życiu przydarza, być może w związku z konsekwencjami złych działań podejmowanych w poprzednich wcieleniach - w tym sensie za cierpienie własne jesteśmy odpowiedzialni moralnie, podobnie jak jesteśmy odpowiedzialni moralnie za cierpienie cudze, jeśli krzywdzimy. Doskonalenie duchowe polega na wyzbywaniu się cierpienia - tu podobnie jak w chrześcijaństwie pojawia się asceza, ale jako droga eliminacji pragnień i pożądań - im więcej pragniemy, tym bardziej cierpimy mentalnie nie mogąc pragnień realizować. Nie pragnąc niczego, nie doświadczamy też żadnego dotkliwego braku.


Tam gdzie cierpienie jest nonsensowne, sensowna jest ahimsa - zasada niekrzywdzenia czujących istot, czy też ogólniej tego co żywe. W wielu kulturach wschodu empatia rozszerzona została już wiele tysięcy lat temu, także na inne niż my zwierzęta. Ich cierpienie jest podobnie nonsensowne jak nasze, a zatem warto w życiu postępować tak, by je zmniejszać, a już w szczególności go nie powodować. Symboliczna jest tu postać nagiego dżinijskiego mnicha, omiatającego ścieżkę przed sobą w obawie przed rozdeptaniem insekta. Himsa to krzywda, ahimsa jest jej zaprzeczeniem.


Nie chcę przez to powiedzieć, że w takich np. Indiach jest idealnie pod względem troski o cierpienia zwierząt - nie jest. Mimo iż wciąż zjada się tam przeciętnie 20-30-krotnie mniej mięsa niż w Stanach Zjednoczonych i Europie, to niestety zjada się go jednak coraz więcej, a eksport produktów ze świętych krów wzrósł w krótkim czasie o 40%. Mimo tych niekorzystnych zmian, fakt iż Indie zakazały ostatnio wykorzystywania waleni w parkach rozrywki, a w wypowiedziach władz pojawia się określenie delfinów jako osób pozaludzkich (non-human person), także jest symptomem zupełnie innego sposobu myślenia, znajdującego nawet odbicie w konstytucji i coraz częściej w orzecznictwie. Afirmujące wartość cierpienia chrześcijaństwo nigdy nie doszło do takich uciekających od szowinizmu gatunkowego standardów moralnych. Nie doszedł do nich także, poza nielicznymi wyjątkami, świecki racjonalizm zachodu. O ile można mówić o charytatywnych organizacjach chrześcijańskich, to chrześcijańskich organizacji pro-zwierzęcych jest jak na lekarstwo (na marginesie teologia cierpienia Matki Teresy, m.in. ograniczającej członkiniom zgromadzenia zdobywanie wiedzy medycznej, pokazuje dobitnie problem który tu analizuję).

W kulturze zachodu nauczyliśmy się skutecznie eliminować cierpienie ludzkie, co postawiło pod znakiem zapytania dawniej niekwestionowane założenie o jego wartości i sensowności. To był warunek konieczny dla rozszerzenia kręgu empatii także na inne zwierzęta. Dopóki cierpią ludzie, dopóty troska o uśmierzanie cierpienia osobników innych ganunków jawić się będzie etyczną ekstrawagancją. W kulturze zachodu coraz liczniejszy ruch pro-zwierzęcy jest zjawiskiem stosunkowo nowym, powiązanym także silnie z obecnością ideałów egalitaryzmu. Mimo działań wielu aktywistów i tekstów wielu etyków, paradygmat afirmacji cierpienia, utrwalony na zachodzie przez chrześcijaństwo, zdaje się wciąż tu pokutować, także wśród ateistów. Chrześcijanie i ludzie zachodu w ogólności krzywdzą inne zwierzęta w skali nieporównywalnej z niczym co działo się do tej pory. Czym wszakże jest cierpienie fizyczne hodowanej przemysłowo, a następnie zabijanej krowy, świni czy kury, w porównaniu do jakości naszego cierpienia duchowego? To ostatnie ma wszak dla nas tak wielką wartość, że nawet jeśli nie wierzymy w żadną religię, to wyznaczamy na tej podstawie różnicę jakościową między naszym, a ich statusem moralnym. Ale czy wyznaczanie tak istotnej różnicy jakościowej między naszą wysoką świadomością, a ich marnymi przeżyciami, jest w ogóle uprawnione? Doskonała krytyka tego rodzaju założeń znajduje się w tekście Takie jak my? Tacy jak one Uli Zarosy - w świetle danych naukowych o przeżywaniu bodźców bólowych, czy zdolnościach poznawczych innych zwierząt, naprawdę trudno jest tę różnicę uzasadnić inaczej niż czysto życzeniowo - robimy tak dla wygody sumienia.


Wspomniałem tu wcześniej o zmianie kulturowego stosunku do dzieci, ich cierpienia i ogólnie ich podmiotowości. Jak pokazują badania psychologiczne, skłonność do zachowań motywowanych empatią wykazują ci ludzie, którzy sami w dzieciństwie empatii doświadczyli, czy też obserwowali empatyczne zachowania w stosunku do innych. A więc eksponowanie dzieci na empatyczne zachowania może być jedyną szansą na znaczący postęp moralny świata zachodu, w tym także w kwestii stosunku do cierpienia innych zwierząt.


Kiedyś wsiadłem z moim synem do taksówki, a on ni stąd ni zowąd zaordynował: a teraz pan kierowca włączy Dla jego bolesnej męki. Wcześniej dużo jeździł z dziadkiem, słuchającym w samochodzie Radia Maryja i odmawiającym Koronkę do miłosierdzia Bożego. Kierowca doskonale zrozumiał kontekst - w dziecięcym życzeniu nie widział nic szczególnie dziwnego. A mi stanęła w głowie taka myśl - a gdybym właśnie gościł jakiegoś dżinijskiego mnicha zakrywającego sobie usta maseczką, tak by przypadkiem nie uśmiercić owada. Jak ja bym mu to wytłumaczył? Jak wyjaśnić iż istotnym elementem paradygmatu religijnego mojej kultury jest codzienne analizowanie intensywności tortur którym został poddany pewien starożytny Żyd? I jak wyjaśnić to, że niby zwracamy się do wszechmocnego Boga, który jest osobą, figurą ojca i w istocie w szczególności ojcem właśnie tamtego Żyda, a który to wszechmogący ojciec równocześnie dopuścił do tak straszliwego cierpienia swojego syna. Co więcej fakt iż to cierpienie najważniejszego dziecka miało miejsce, stanowi wzgląd dla którego my, inne dzieci od urodzenia kalekie moralnie (grzech pierworodny), możemy liczyć w przyszłości na swoistą taryfę ulgową u tego surowego rodzica, który wszakże jest miłością. Jak to wszystko wyjaśnić? Kiedyś pisałem już o tym, że obraz osobowego Boga budujemy sobie nie tylko na podstawie tych najlepszych, ale także tych najgorszych ludzkich cech. Tak więc przed takim hipotetycznym mnichem ze wschodu byłoby mi po prostu wstyd. Zresztą jest mi wstyd nieustannie, właśnie za to, co wtłaczamy do głowy dzieciom i jak uczymy je, by wyłączały swoją rzeczywistą empatię. Pisałem o tym nieco, omawiając książki Ruby Roth.

Wracając do tematu rytualnego zabijania. Oto fragment artykułu na ten temat z pisma Fronda (wytłuszczenia moje):
Na koniec trzeba podkreślić wyraźnie jedną rzecz - cierpienie jest nieodwracalnie wpisane w naturę tego świata, podobnie jak jest w nią wpisana hierarchiczność bytów. My ludzie, posługując się rozumem, mamy obowiązek starać się ograniczyć NIEPOTRZEBNE ciernienia, ale ten sam rozum powinien nam podpowiadać niezbędna miarę cierpień, którą trzeba po prostu zaakceptować. Lew nie zastanawia się nad bólem rozszarpywanej antylopy bo nie ma rozumu tylko instynkt, który każe mu zabić, żeby przeżyć. My rozum posiadamy, możemy zatem zabijać w sposób ograniczający cierpienia zwierząt do minimum. A tym właśnie jest ubój rytualny, przez tysiąclecia dopracowywany przez kolejnych przeszkolonych rzezaków, których trudno podejrzewać o sadystyczne skłonności, zwłaszcza, że tej funkcji nie mogli sprawować chorzy psychicznie. Naiwne myślenie obrońców praw zwierząt, którym wydaje się, że zakazanie uboju rytualnego w jakikolwiek sposób chroni braci naszych mniejszych przed niepotrzebnym cierpieniem to klasyczny przykład myślenia życzeniowego, kompletnie oderwanego od rzeczywistości.
Chrześcijanie, ale także ludzie niewierzący wychowani w wartościach chrześcijańskiej czy postchrześcijańskiej kultury, powszechnie krzywdzą, ponieważ godzą się na cierpienie w ogólności. Uważają że ma ono sens i że jest ono ważne, a wręcz zbawienne - kto nie zaznał goryczy ni razu, ten nie zazna słodyczy w niebie. Wdrożenie do metafizycznego masochizmu powoduje, że łatwiej zaakceptować przemoc i okrucieństwo - współcześnie w mniejszym stopniu w stosunku do ludzi, ale wciąż bardzo silnie w stosunku do innych zwierząt.


Czego nie chcę powiedzieć tym wpisem


Przyzwyczaiłem się już do tego, że nie wszystko co piszę jest jasne, i sporo można dointerpretować, a także nabrać fałszywego przekonania odnośnie moich intencji. Dlatego napiszę czego zdecydowanie nie chciałem wyrazić tym wpisem, uprzedzając ewentualne komentarze.

Nie twierdzę, że jedna religia jest lepsza od innej


Dżinizm czy buddyzm nie jest lepszy od chrześcijaństwa, a chrześcijaństwo nie jest lepsze od islamu. Nic takiego nie twierdzę. Ciężko byłoby znaleźć sensowne kryteria owej lepszości. Wśród wyznawców każdej religii znajdziemy ludzi o bardzo wysokich standardach moralnych, włączając w to rozszerzenie statusu moralnego na zwierzęta pozaludzkie.

Nie twierdzę, że jedna kultura jest lepsza od innej


Nie twierdzę że kultura Indii jest dajmy na to lepsza od kultury funkcjonującej w Polsce. Podobnie jak w przypadku religii, trudno tu znaleźć kryteria takiej oceny. Zwierzęta wszędzie na świecie spotyka okrucieństwo.

Nie jestem apologetą religii wschodu


Nie nawołuję do wyznawania ani dżinizmu, ani buddyzmu, ani hinduizmu. Jeśli wspominam o ahimsie, która dla mnie osobiście jest ważna, to uciekam od kontekstu religijnego, choć niekoniecznie kulturowego. Ahimsa stanowi dla mnie wygodną etykietę, dobrze odnoszącą się do mojej osobistej hierarchii wartości ukształtowanej wcześniej.

Nie stawiam się na zewnątrz opisywanych problemów


Jest taka pokusa, by w poczuciu moralnej wyższości stać z boku i krytykować. Nie miałem takich intencji. To co piszę, piszę od wewnątrz. Jestem dzieckiem kultury zachodu. Zdaje sobie sprawę z tego, w jak wielkim stopniu chrześcijaństwo ukształtowało paradygmat tej kultury i to w bardzo wielu płaszczyznach. To są treści świadomości i schematy myślowe, od których nie mogę uciec, a wierzę w hipotezę relatywizmu językowego. Właśnie z poczucia tożsamości kulturowej piszę o wstydzie. Nawet jeśli potrafię sprawiać, by moje zachowanie było inne niż by to wynikało z wdrukowanych wzorców, to i tak jestem częścią podmiotu zbiorowego do którego się odnoszę. W każdym z nas drzemie potencjał, by bezwiednie wspierać systemy, z których płyną naganne moralnie działania, o zdecydowanie złych skutkach. Dlatego chciałbym, żeby jednostki w tym podmiocie żyły innymi wartościami niż żyją obecnie.

Wegańska hagiografia


Na koniec łyżka dziegciu do beczki miodu aktywistów pro-zwierzęcych. Właściwie metafora beczki miodu kompletnie tu nie pasuje, bo ciężko mówić o samozadowoleniu w tym środowisku. Z roku na rok rośnie dramatycznie skala ludzkiej eksploatacji innych zwierząt, a co gorsza rośnie szybciej niż ludzka populacja. Jak w ogóle żyć zdając sobie sprawę z tego, iż ludzkość morduje nieprzerwany strumień miliardów zwierząt rocznie, przy czym śmierć jest być może najlepszym co je w życiu spotyka. Świadomemu obrońcy praw zwierząt przypada w udziale wieczna depresja i ewentualnie radość z małych kroków, jak choćby to ostatnie głosowanie w sejmie. Taka sytuacja rodzi pokusę postawy cierpiętniczej, a czasem wręcz martyrologii. Ruch ma swoich celebrytów, a wśród nich także męczenników za sprawę. Na przykład Jill Phipps która w roku 1995, w trakcie protestu, zginęła pod kołami ciężarówki przewożącej cielęta. Hagiografia to opowieści o świętych, często właśnie męczennikach za wiarę. Czy warto wytwarzać wegańską hagiografię? Phipps została świętą od zwierzów - zginęła w związku z przekonaniami, ale wszak to co się jej przydarzyło jest zwyczajnie głupie, a nie ważne i inspirujące. Oby jak najmniej aktywistów poszło do końca w jej ślady, bo akurat na wzroście, a przynajmniej na nie uszczuplaniu akurat tej populacji, bardzo nam zależy.

Wegańskie poczucie moralnej wyższości


Spotkałem się już kilka razy z weganami, którzy w poczuciu moralnej wyższości komentowali to, że wyznawcy dżinizmu piją krowie mleko. Krytyka jest bardzo na miejscu, ale jedyna sensowna z jaką się spotkałem to ta życzliwa - pochodząca od Francione, przekonującego ludzi kierujących się ahimsą do jeszcze większej konsekwencji. Stosowanie diety opartej wyłącznie na roślinach może być wyborem etycznym. Pamiętajmy jednak że jest wyborem nowoczesnym, niemożliwym do zrealizowania w przeszłości. Nie znajdziemy tradycyjnych kultur, w których zwyczajowo występowałaby czysto wegańska dieta, np. w związku z wymogami religijnymi. My dziś w świecie zachodu możemy sobie na taką dietę pozwolić, ponieważ wiemy o konieczności suplementacji witaminy B12.

Ruch pro-zwierzęcy zmaga się na co dzień z utrwalonymi kulturowo i religijnie wzorcami. Ale także przed nim stoi widmo wytwarzania parareligijnej wspólnoty zamkniętej na dostrzeganie sensu wartości którymi żyją inni ludzie. Bierze się to po części jak sądzę z głęboko utrwalonego przez judeochrześcijaństwo monizmu wartości. Jeśli naszym celem jest zmniejszanie zwierzęcego cierpienia spowodowanego przez człowieka, a operujemy w chrześcijańskiej, czy też postchrześcijańskiej kulturze, to może najlepszym środkiem do celu nie jest argumentacja w racjonalnym paradygmacie etycznym, lecz dekonstrukcja rdzenia chrześcijańskiego przekonania o sensowności cierpienia?



wtorek, 30 kwietnia 2013

Ontologia nienawiści

Ontologia to tradycyjny dział filozofii badający rzeczywistość, i próbujący ją jak najlepiej objaśnić. Co to znaczy istnieć? Co istnieje? Jak istnieje? - na takie pytania ontolodzy próbują odpowiadać.

Ontologia w informatyce ma nieco inne znaczenie. Jest to “konkret” wyciągnięty z tradycyjnych filozoficznych rozważań. Zasadnicze pytania tutaj, to: Jak opisać to co istnieje? Według jakich pojęć?, Jakie cechy rzeczy są istotne? Jakimi relacjami są one powiązane?

Ontologie tego rodzaju wytwarzamy dla maszyn, a nie dla człowieka. Chodzi o wyrażenie danych w taki sposób, by przetwarzający je potem program "pokumał", “co mieliśmy na myśli”. W sieci jest mnóstwo informacji, ale z reguły przeznaczonych dla ludzi. Przykładowo możemy śledzić wyprawę jakiegoś podróżnika, który na swoim blogu określa nawet długość i szerokość geograficzną miejsc które odwiedza, ale jeśli zapytalibyśmy Google o relacje podróżnicze z określonego współrzędnymi rejonu świata, to wyszukiwarka nie potrafiłaby znaleźć strony którą właśnie czytamy. Potrafi znaleźć tylko te strony, na których wystąpiły konkretne wartości długości i szerokości geograficznej. Trzeba by wpierw wskazać maszynie, iż określony ciąg znaków w tekście strony internetowej odnosi się do określonego pojęcia, w tym przypadku pojęcia lokalizacji o cechach długości i szerokości geograficznej. Zbiory takich opisanych jednoznacznie pojęć, i relacji między nimi, już powstały, dla bardzo wielu dziedzin wiedzy. Nazywane są właśnie ontologiami i zakodowane np. z pomocą Web Ontology Language. Tak zwana Sieć Semantyczna (Semantic Web) zwana też czasem Web 3.0, z możliwością semantycznego wyszukiwania informacji, stanowi "świętego Graala" ludzi zaangażowanych w rozwój internetu. Tutaj przykład tego, co maszyny już "wiedzą" o dowolnym haśle z Wikipedii (DBpedia), a "chciałyby" "wiedzieć" dużo, dużo więcej. Przykładem bardzo zaawansowanego serwisu mapującego semantycznie wiedzę jest Wolfram Alfa - pytajcie o co chcecie, w języku naturalnym. Wolfram Alfa pomógł mi kiedyś w bardzo nieoczekiwany sposób - potrzebowałem rymu, więc zapytałem o wszystkie słowa angielskie o określonej końcówce. Mógłbym napisać sobie mały program, który znalazłby mi to samo na podstawie słownika. Tu jednak nie musiałem tworzyć algorytmu - wpisałem jedynie pytanie w naturalnym angielskim a "algorytm" wyłonił się samoczynnie z ogólnych reguł wnioskowania Wolframa. Ten serwis ma naprawdę potężne możliwości.

Tyle jeśli chodzi o "twardą" wiedzę, ale są też ontologie trudniejsze do zdefiniowania - te związane z zawiłościami ludzkiej psychiki. Facebookowy przycisk “Like” - “Lubię to”, symbolizuje kluczowy element na którym bazuje model biznesowy tej firmy - ontologię “lubienia”. Ontologię tego co uwielbiamy, czego szukamy i czego pożądamy. Dysponując technikami opisywania wszystkiego co można lubić, wystarczy zebrać dane na temat preferencji internautów, oraz inne fakty o nich (gdzie mieszkają, w jakich godzinach używają internetu, z kim się przyjaźnią i jakie preferencje mają społeczności w których funkcjonują, etc.). Ten materiał jest potrzebny do ukierunkowania wyświetlanych potem reklam. Przykładowo ktoś kto zadeklarował wcześniej iż lubi polskie pisma motoryzacyjne, zobaczy reklamy związane z branżą samochodową.

Ontologia wykorzystywana przez facebooka nosi nazwę Open Graph Protocol i ostatnio powiększyła się o bardziej szczegółowe preferencje użytkowników (intent). Novum na które zwracają uwagę komentatorzy stanowi uwzględnienie w tej ontologii czasowników. Mamy już nie tylko asercję “lubienia”, ale także asercje w rodzaju “obejrzałem film x”, oraz intencje w rodzaju “chcę obejrzeć film x”. Ponadto facebook udostępnił ostatnio użytkownikom możliwości wyszukiwania analogiczne do tych oferowanych przez Wolfram Alfa - noszą nazwę Graph Search. Z pomocą tego narzędzia można się zapytać np. o wszystkich ludzi ze Szczecina, którzy aktualnie mieszkają w Stanach Zjednoczonych. Dzięki facebookowej ontologii dysponującej pojęciami miejsca urodzenia, oraz aktualnego miejsca pobytu zyskujemy dostęp do potężnej ilości informacji, właściwie niemożliwych do uzyskania w inny sposób.

Inny serwis społecznościowy, LinkedIn, znalazł ostatnio doskonały sposób na budowanie bazy wiedzy na podstawie ontologii tego co potrafimy. Pyta naszych współpracowników, czy posiadamy określone umiejętności (skills). Jest to zrozumiałe zważywszy na fakt, iż model biznesowy LinkedIn opiera się m.in. na firmach headhunterskich wykupujących płatny dostęp do serwisu.

Brak alternatywnego przycisku “Hate” na facebooku od dawna rodzi dyskusje. Funkcje “dislike” są dostępne w innych serwisach społecznościowych - ot choćby w YouTube. Ten brak jest jednak doskonale zrozumiały. Facebook opiera swój model biznesowy na “ontologii miłości”, a nie “ontologii nienawiści”. Komu w ogóle mogłaby być potrzebna “ontologia nienawiści”?

Ostatnio znalazłem odpowiedź na to pytanie. Serwis hatebase.org zbiera próbki "nienawistnych" wyrażeń w różnych językach. Chodzi o słowa czy związki frazeologiczne, które jeśli pojawiają się w języku, to często w charakterze wypowiedzi obraźliwej, będącej wyrazem dyskryminacji, uprzedzeń, czy nienawiści na tle etnicznym, religijnym, płciowym, orientacji seksualnej, czy niepełnosprawności.

Oto przykłady polskich “nienawistnych” słów wprowadzonych do serwisu:

"szkop, szwab, kałmuk, pepik, katol"

Jaki jednak jest cel gromadzenia świadectw ludzkiej małości? Autorzy zakładają, że dzięki operowaniu “ontologią nienawiści”, maszyny będą w stanie automatycznie rozpoznawać w internecie narastanie wrogości w różnych częściach świata. Np. tam gdzie dochodzi do ludobójstwa, nienawistne nastroje znajdują wcześniej odzwierciedlenie w języku, a przy obecnym poziomie dostępności internetu, z pewnością znajdą także odzwierciedlenie w nośniku języka jakim jest internet. Czy takie automatyczne przetwarzanie danych pozwoli faktycznie wykrywać nastroje społeczne prowadzące do masowej przemocy? Zobaczymy. Myślę że spróbować warto.

Więcej o Hatebase w Wired.

piątek, 12 kwietnia 2013

Franciszek

Mieszkańcy Asyżu do dzisiaj żyją w kulcie narodzonego w ich mieście Franciszka "biedaczyny", żebraka z bogatego domu, sługi trędowatych, miłośnika wszelkiego zwierza i fenomenów przyrody, a ponad wszystko człeka zabiegającego o pokój między ludźmi.

W Asyskich księgarniach większość pozycji ze zrozumiałych względów traktuje o Francesco, ale jest także sporo wydawnictw na temat Giovanni Paolo II - "santo del nostro tempo" - np. komiksy dla dzieci o życiu błogosławionego. Pacia i Alan, spacerując kiedyś po tym naszym ukochanym mieście, spotkali pewną starszą Włoszkę siedzącą na ławce przed swym domem. Kobieta zagaiła rozmowę w stylu "o jakie piękne bambino" i wkrótce przeszła do ogólniejszych tematów. Jak się okazało że jesteśmy z Polonii, to zaraz pojawił się temat Wojtyły. Mimo bariery językowej komunikacja jakoś szła: "Giovanni Paolo, santo, santo, Benedykt - nicht gut, sprechen sie deutsch?". Wymowa była mniej więcej taka, że "B16 to już nie jest ten papież, bo jak JP2 modlił się w bazylice Franciszka, to łzy mu płynęły ciurkiem". Odczuwam głębokie wzruszenie kiedy o tym myślę, nie wiem czy uda mi się wyjaśnić dlaczego, ale spróbuję.

Nie mam jakiegoś szczególnego “nabożeństwa” do Wojtyły, ale jego człowiecza wielkość objawiła się dla mnie właśnie w Asyżu. Nie wiem jak często odwiedzał to miasto jako biskup Rzymu, ale zdarzyło się to co najmniej dwa razy. W roku 1986 zaprosił w to miejsce, gdzie ziemia styka się z niebem na stokach góry Subasio, przedstawicieli wszelkich światowych religii. Drugie takie spotkanie Wojtyła zorganizował tuż po zamachach 11 września.

Konserwatywni katolicy formułują wobec pontyfikatu JP2 wiele zarzutów, ale tzw. "grzech Asyżu" ma pośród nich bodaj największy ciężar. W Polskich integrystycznych środowiskach temat jest natomiast raczej tabuizowany, bo kala nie tyle wizerunek urzędu, co obraz "świętego z rodu Polaków". Jeśli na jednym spotkaniu modlili się równocześnie nie tylko chrześcijanie wszelkich denominacji, ale jeszcze żydzi, muzułmanie, buddyści, dżiniści, czy nawet animiści, to niechybnie mamy do czynienia z obrazą Boga najwyższego. No bo jak oni wszyscy na raz mogą mieć rację, skoro "Prawdę" o strukturze bytów supernaturalnych znają jedynie katolicy?

W pewnym sensie te spotkania zorganizowane zostały niemal wbrew wszystkiemu. Wbrew katolikom zbulwersowanym innowiercami w świętych miejscach. Wbrew teologom Kurii Rzymskiej z kardynałem Ratzingerem na czele. Zaistniały także pomimo indyferentności świeckich autorytetów - ateistów, czy agnostyków, dla których "takie sprawy" nie mają specjalnego znaczenia, oraz przy zasadniczej obojętności większości wiernych Kościoła katolickiego. No więc po co to wszystko było?

Wzrusza mnie wyobrażenie białej postaci poruszającej się pod prąd, siła determinacji i rozeznanie stanów z perspektywy globalnej etyki najwartościowszych - pokojowego współistnienia ludzi różnego pochodzenia etnicznego i różnych kultur. Determinacji, która każe zawiesić własną pychę w obliczu spotkania z innym człowiekiem. Podobnie wzruszają mnie historie o ludziach ratujących Żydów przed nazistami - niekoniecznie heroicznie. Czasem tak zwyczajnie, systemowo. Takich w Asyżu, w czasie drugiej wojny światowej, nie brakowało ani wśród świeckich, ani wśród duchownych. Archiwizowane w Yad Vashem relacje na ten temat często akcentują informację, iż ukrywanym Żydom nie ograniczano możliwości praktyk religijnych, oraz nigdy nie próbowano ich nawracać.

W roku 2000 Kongregacja Nauki Wiary, pod przewodnictwem kardynała Ratzingera, przygotowuje deklarację Dominus Iesus - podpisany przez JP2 dokument, który jak twierdzą niektórzy cofnął dialog ekumeniczny i międzyreligijny o dziesiątki lat.

W roku 2006, już po śmierci JP2, rzymska wspólnota świętego Idziego przygotowuje kolejne spotkanie w Asyżu, w 20 rocznicę tego pierwszego. Nowy Pontifex Maximus nie zjawia się jednak (mimo iż do przebycia miałby jedynie 2 godziny jazdy pociągiem z Rzymu). Do uczestników spotkania papież skierował list. Mimo formalnej aprobaty wyrażonej epistolarnie, afront wobec zebranych był jednak ewidentny. Nieobecność B16 wielu uczestników spotkania zapewne odczytało jako policzek.

B16 miał jednak doskonałe wymówkę żeby w Asyżu się nie pojawić - musiał wszak przygotować swoją kolejną prelekcję. 12 września 2006, czyli tydzień później, wygłasza w Ratyzbonie niesławny wykład odczytany następnie przez świat islamu, wbrew intencjom autora, w sposób jednoznaczny - najpopularniejszy przywódca religijny chrześcijaństwa publicznie deprecjonuje religię Mahometa jako kult w który immanentie wpisana jest przemoc. To wystąpienie wywołało protesty w świecie muzułmańskim, w trakcie których spalono kilka kościołów, a w zamieszkach śmierć poniosło kilka osób. Pomijając fakt, iż wściekłość niektórych islamskich protestujących doskonale egzemplifikuje tezy cytowane przez Ratzingera, samo jego wystąpienie było wysoce nierozważne.

27 października 2011 odbyło się kolejne spotkanie międzyreligijne. Tym razem B16 się pojawił. Nie przewidziano jednak wspólnej modlitwy zgromadzonych gości. W świetle poglądów Ratzingera, to nieuprawniony religijny synkretyzm - tworzenie iluzji "panreligii". Zamiast tego zorganizowano panele z wykładami i dyskusjami. Novum stanowiło zaproszenie do dyskusji agnostyków. ;)

Mam wrażenie że Benedykt, za swojego pontyfikatu, lękał się innego "ducha", choć nie lękał się innych myśli - tego co racjonalne. Unikał wspólnego doświadczenia duchowego i afirmacji wspólnych wartości. Unikał też jak ognia sugestii akceptacji "panreligii", w której zatraca się katolicka tożsamość.

Trudno wyobrazić sobie dzisiaj zbrojną chrześcijańską krucjatę pod auspicjami Watykanu. Mam wrażenie natomiast, że postawa B16 stanowiła siłę napędową bardzo wielu "krucjat myśli". W paradygmacie o którym mowa wymiar etyczny nauczania papieskiego schodzi na dalszy plan. Nawet wymiar teologiczny chrześcijaństwa zatraca się w "unaukowionym" dialogu z ateistami, czy agnostykami. By sprostać natomiast intelektualnym standardom współczesności, chrześcijaństwo definiowane jest jako głęboka tożsamość kulturowa świata cywilizacji zachodniej - tożsamość której należy bronić dla utrzymania w ryzach homeostazy tego kawałka świata, szczególnie wobec napływu "obcych". W ten sposób swoista postawa konserwatywno-ksenofobiczna, pod przykrywką autorytetu religijnego, rodziła rodzaj relatywizmu.

Uniwersalny etos pierwotnego chrześcijaństwa genialnie wyrażał się w przekonaniu, iż status moralny przysługuje każdemu przedstawicielowi gatunku Pan sapiens, niezależnie od płci, kultury, religii, pochodzenia społecznego, ekonomicznego, a przede wszystkim etnicznego. Te przekonania zanikły wyraźnie po Konstantynie, mam jednak wrażenie że do naszych czasów zdołały się odrobinę odrodzić, między innymi dzięki takim ludziom jak Franciszek z Asyżu. Mam też niestety wrażenie, że w ramach paradygmatu reprezentowanego przez B16, poszukiwane wartości uniwersalne i wspólne ludziom różnych kultur i religii, były coraz częściej kładzione na ołtarzu swoistego pan-euro-amerykańskiego etnicyzmu, czy też raczej "kulturoizmu" cywilizacji zachodniej.

Dlatego wybór papieża Franciszka, człowieka wykraczającego mocno poza ten dyskryminujący krąg kulturowy, napawa nadzieją. Zobaczymy jak szybko nowy Pontifex Maximus Franciszek zjawi się w Asyżu, jako nasz sługa uniżony.

sobota, 6 kwietnia 2013

Muzyka zaćmienia

Byliśmy z Alanem na spacerze. Słońce przyjemnie grzało cały czas, miła pogoda wiosenna. Schodziliśmy po schodach do przejścia podziemnego - miejsca ciemnego. Alan z wyraźną satysfakcją miarowo zeskakiwał schodek po schodku. A mi przypomniał się ostatni sen - śniłem o ciepłym Budapeszcie, w którym zaskoczyło mnie zaćmienie słońca.

Nagle, na tych schodach, usłyszałem muzykę. Skrzypce. Piękne dźwięki. Pomyślałem sobie momentalnie, że to pewnie ten etatowy młody grajek, którego w przejściu często widuję. Umiejętności zawsze miał bardzo marne, ale nadrabiał wytrwałością. Jeśli to on, to uczynił niebywały postęp.

Ale to nie był ten młodziak. Grał starszy mężczyzna w żółtej kurtce. Wyglądał trochę jak włóczęga, ale taki z klasą. Wydawał dźwięki przeszywające i świdrujące mój mózg, czyste i o pięknej barwie. Melodia nie miała większego znaczenia, być może nawet improwizował. Instrument miał stary, sfatygowany, wyglądający szlachetnie.

Wyciągnąłem zaraz piątaka i dałem Alanowi żeby wrzucił temu panu. Podeszliśmy. Alan miał problem z wrzuceniem monety do futerału. Człowiek przestał grać. Spojrzał mi w oczy, powiedział "dziękuję", po czym wylał z siebie bełkotliwy potok słów. Niewiele dało się z tego zrozumieć. Wyłapałem tylko "schizofrenia", i "to jedyne co umiem".

Alan nie był zainteresowany sytuacją. Ciągnął mnie dalej w kierunku galerii handlowej. Mężczyzna uścisnął mi mocno dłoń i odeszliśmy. Zza naszych pleców znowu zaczęły dochodzić te dziwne i piękne dźwięki. Próbowałem nakłonić Alana żebyśmy jeszcze posłuchali, ale był nieubłagany.

Wychodziliśmy po schodach znów na słońce. Przed nami wyrastał budynek galaktycznej świątyni konsumpcji. Po moich policzkach spływały wielkie łzy. To chyba była jednak altówka - ten dźwięk zbyt niski, głęboki i mocny. Wspaniały instrument.

środa, 27 marca 2013

Najpopularniejsza religia

Najbardziej rozpowszechnioną współcześnie religią nie są różne denominacje chrześcijaństwa, lecz kult państwa narodowego. Ta konwencjonalna parareligia pozostaje dla nas najczęściej zupełnie przezroczysta. Od dziecka wdrażani jesteśmy w zbiór stosownych idei i przypisanych im symboli, co stanowi nowożytny sposób zaspokajania naszej głębokiej potrzeby przynależności - powstaje tzw. społeczność wyobrażona. Dzięki narodowi zyskujemy przekonanie, iż coś niematerialnego nas łączy, przyznaje prawa, nakłada obowiązki. W imię tego metafizycznego bytu którym jest naród można dokonywać czynów chwalebnych. Można także pod wpływem narodowej ideologii postępować skrajnie niegodziwie - szczególnie wtedy, gdy motywacja do działania podszyta jest resentymentem i ksenofobią. Słyszę często, iż zachowanie tożsamości narodowej wymaga "walki" z wrogami ideologicznymi. W sytuacji braku zagrożenia zewnętrznego, najistotniejszy staje się "wróg wewnętrzny". Polscy narodowcy zdają się większość swego czasu spędzać na "walce" z lokalnymi "lewakami" i "pedałami". Tradycyjny "wróg niemiecki", czy "rosyjski", ten przed którego agresją należałoby narodu "bronić", prawie zupełnie znika z horyzontu. No może poza figurą Unii Europejskiej kojarzonej nie tyle z zagrożeniem militarnym, co z głęboką i dotkliwą opresją internacjonalistycznej homogenizacji skutkującej ograniczeniem suwerenności państwa.

Przy okazji protestów przeciw ACTA pisałem o nowych rodzajach tożsamości, które się na naszych oczach wyłaniają dzięki internetowi. Mi osobiście bliżej jest do duńskiego biznesmena z którym współpracuję, szwedzkiego hipisa z którym rozmawiam o muzyce barokowej, czeskiej studentki filozofii, amerykańskiej artystki-weganki, czy zafascynowanej Koranem harfistki, niż do polskiego rolnika. Z tymi pierwszymi partycypuję bezpośrednio w pewnych treściach kulturowych - mamy wspólną logosferę, w jakimś sensie wspólną tożsamość. Z tym ostatnim nic takiego mnie nie łączy, poza rzekomym "wspólnym interesem narodowym", cokolwiek on oznacza. Dlaczego bardziej miałbym dbać o interes polskiego rolnika, niż o edukację afrykańskich dzieci? Tym bardziej że przeciętny rolnik, dla własnego zysku, przysparza cierpienia hodowanym zwierzętom, co z mojej perspektywy jest działaniem moralnie nagannym (przy tym uważam, iż kupujący od niego mięso postępują jeszcze gorzej).

Znamiennym jest, iż nasi współcześni kształceni narodowcy, dzięki internetowi, szybciej znajdują wspólny język ze słowackimi, węgierskimi, czy skandynawskimi nacjonalistami (zapewne rozmawiając ze wszystkimi po angielsku), niż z jakimkolwiek środowiskiem we własnym narodzie. O ile wiem przed drugą wojną światową wyglądało to całkiem podobnie, mimo braku internetu. Dmowski w cyklu artykułów analizował Hitleryzm jako ruch narodowy. Z atencją wypowiadał się o Mussolinim:

"Gdybyśmy byli podobni do dzisiejszych Włoch, gdybyśmy mieli taką organizację jak faszyzm, gdybyśmy wreszcie mieli Mussoliniego, największego niewątpliwie człowieka w dzisiejszej Europie, niczego więcej nie byłoby nam potrzeba."

Tak więc jeśli na kolejnym Marszu Niepodległości, obok słowackich nacjonalistów wspominających księdza Tiso - zdecydowanego "wroga zewnętrznego" Polski, pojawi się także delegacja NPD, to w ogóle się tym nie zdziwię. Na naszych oczach rodzi się narodowa międzynarodówka, jakkolwiek oksymoronicznie to brzmi. W końcu "lewaki" są wszędzie, nie mówiąc już o wyznawcach islamu - ich obca religia, kultura i geny, stanowią wszak największe zagrożenie dla narodowych tożsamości państw europejskich. To jest nowe wielkie wyzwanie dla Europejskiego Ruchu Narodowego - "kwestię żydowską" już tu wszak rozwiązano (no może nie "ostatecznie"), a przed nami przecie jeszcze rozwiązanie "kwestii islamskiej".

Jako obywatele państwa narodowego wszyscy ulegamy w mniejszym lub większym stopniu jego kultowi. Skrajną formę kultu stanowi statolatria, czyli czczenie państwa, dobrze nam znane z różnych "brunatnych fetyszów" włoskiego faszyzmu i niemieckiego nazizmu. I u nas wielu młodym ludziom te zaangażowane formy kultu imponują.

O ideologii narodowej już trochę tu pisałem:

piątek, 15 marca 2013

Wegańskie żarcie jak dla wojska: zupa dahl

Kiedyś zaserwowano mi w pewnym wege-lokalu zupę dnia, niebywale smaczną, ale też zupełnie egzotyczną - nie kojarzyłem jej z niczym mi znanym. Zapamiętałem ten smak na wiele lat. Po jakimś czasie uświadomiłem sobie, iż o tej wyjątkowości decydował dodatek kuminu. Poszukałem w internecie przepisów na zupy kuminowe i okazało się że sztandarowy w tym przypadku przepis to dahl z czerwonej soczewicy. Spróbowałem, udało się, i od tego czasu jest to moja specjalność zakładu. Ten przepis spełnia genialnie kryteria: szybko, dużo, smacznie i sycąco.

Kumin zwany też jest kminem rzymskim. Różni się znacząco w smaku od popularnego kminku. Duża ilość obu tych przypraw w mojej zupie dahl niweluje wzdęciowe efekty rośliny strączkowej jaką jest soczewica. Po zjedzeniu raczej się przyjemnie odbija, niż pierdzi, co stanowi niewątpliwą zaletę tej potrawy.

No to zaczynamy. Przygotuj wcześniej:

  • paczkę czerwonej soczewicy
  • kumin
  • kminek
  • puszkę mleka kokosowego
  • olej (ja używam rzepakowego tłoczonego na zimno)
  • 4 duże cebule
  • 6 kostek rosołowych (można dostać wegańskie - pewnie lepszy byłby wywar z warzyw, ale nigdy mi się nie chciało go robić wcześniej)
  • cytryna
  • butelka pomidorowej passaty, lub koncentrat pomidorowy
  • 3 ząbki czosnku
  • pieprz
  • sól
  • płatki migdałowe (opcjonalne)

Odnośnie dostępności składników - czerwoną soczewicę można kupić w sklepach ze zdrową żywnością. Czasem można ją znaleźć także w innych miejscach - najlepiej szukać wśród fasoli, grochu i innych strączkowych. Kuminu trzeba trochę poszukać, albo ostatecznie kupić w intenrnecie. Mleko kokosowe w puszcze, istotny składnik potraw kuchni orientalnych, można znaleźć w sklepach coraz częściej. Poszczególne produkty różnią się niestety smakiem i ilością konserwantów. Mi do tej pory udało się znaleźć tylko jeden rodzaj w pełni satysfakcjonujący smakowo - to znaczy bez gorzkawego posmaku. Mam wrażenie że ten posmak zależy właśnie od zastosowanych konserwantów. Ale ja ogólnie jestem wyczulony na gorzki smak, więc pewnie dla Ciebie ten parametr nie będzie szczególnie istotny.

Procedura:

  1. Weź bardzo duży garnek, soczewica pęcznieje szybko i się rozgotowuje, więc wyjdzie tego w chuj.
  2. Na dno garnka wlej olej, rozgrzej i wrzuć 4 posiekane z grubsza cebule (i tak się potem rozgotują, więc nie ma co się jebać z ciachaniem)
  3. Kiedy cebula się już zarumieni sypnij na nią od serca (a nawet od dwóch, albo trzech serc), mniej więcej pół na pół zmielonego kminku i kuminu. Mielę przyprawy w młynku, wtedy są najświeższe, ale gdybym nie mielił, to pewnie poszłoby po jednej paczce tego i tego (no może 3/4 paczki). Trzeba uważać, żeby powstałej w ten sposób przyprawowej masali nie przypalić. Na tym etapie całe pomieszczenie wypełnia się intrygującym aromatem. Bardzo to lubię.
  4. Po pół minucie, lub całej, w każdym razie zanim przypalą się przyprawy, zalej wszystko mlekiem kokosowym z puszki. Po czym wsyp opakowanie soczewicy (zazwyczaj 350 lub 500g - jeśli stosuję opakowanie 500g, to ostatnio wlewam dwie puszki mleka kokosowego, choć nie jest to konieczne)
  5. Dolej butelkę passaty, lub wrzuć przecier pomidorowy (krok opcjonalny, więc można kombinować z ilością)
  6. Uzupełnij całość wodą - soczewica ją szybko wsysa. Cały czas nakurwiaj łyżką od czasu do czasu, żeby nie przywierało do dna. Ta masa jest bardzo gęsta. Kotroluj gaz. Czasem strzelają bąble jak z gejzera i można się poparzyć.
  7. Ja walę do tego jeszcze z 5-6 wegańskich kostek rosołowych.
  8. Na sam koniec doprawiam sokiem z cytryny, pieprzem, oraz wyciśniętym czosnkiem, aż do czasu uzyskania porządanego smaku. Uważaj żeby nie poparzyć jęzora przy próbowaniu. Czasem eksperymentuję jeszcze z garam masala, czasem z sosem sojowym.
  9. Zupę serwuję posypaną płatkami migdałowymi. Posiekana pietruszka też nie zaszkodzi.

Moja zupa dahl zawsze wychodzi trochę inaczej. Właściwie zawsze jest smaczna, bo ciężko coś tu zjebać. Z chęcią zjadam ją na drugi dzień - wtedy po przegryzieniu się składników jest nawet lepsza. Czasem udaje mi się uchwycić te wyjątkowe proporcje przypraw, które dostarczają orgazmu spożywczego. Siedzę wtedy nad talerzem godzinę, rozkoszując się każdą jedną łyżką tej strawy.

Jest to świetna potrawa na imprezy, bo bardzo sycąca, więc można wykarmić nią dużo ludzi.

Tutaj inne przepisy z cyklu wegańskie żarcie jak dla wojska.

Wegańskie żarcie jak dla wojska

Znajomi proszą mnie często o przepisy na potrawy które u nas zjadają, więc zamiast wysyłać te informacje mailami, zaczynam tutaj nowy dział kulinarny.

Zazwyczaj gotuję jak dla wojska. Tak gotuje moja matula i najwyraźniej, świadomie lub nie, przejąłem jej styl. Dzięki militarnemu podejściu jedną potrawą można nasycić wiele żołądków. Przy tym jeśli wyjdzie smaczne (a w ten sposób gotuję pewniaki, które trudno spieprzyć), to po odgrzaniu dnia następnego mam równą lub nawet większą przyjemność z jedzenia - niektóre potrawy po przegryzieniu się smakują lepiej. Poza tym kto by chciał całe życie spędzać w kuchni, skoro jest tyle innych ciekawych rzeczy do robienia. ;)

W zasadzie nie lubię gotować. Lubię natomiast:

  • Karmić innych ludzi - rośnie wtedy moje serce "matki polki" (coż za okropna genderyzacja) nieszczęśliwej dopóki inni mają niedostatecznie nabombane brzuszki. ;)
  • Przyrządzać żarcie tak, żeby mi smakowało. Poszukiwać optymalnego smaku w kombinacji składników - czy smakuje innym, to już mnie mniej obchodzi, ale gdyby nie pozytywne sygnały zwrotne, nie zaczynałbym o tym pisać.

Podczas gotowania nie stosuję żadnych miar - wszystko jest na oko i najczęściej standardowa puszka, czy standardowe opakowanie wyznacza ilość poszczególnych ingrediencji. Zachęcam do własnych eksperymentów z proporcjami.

A poza tym chciałbym zachęcić mężczyzn do gotowania dla własnych rodzin - kuchnia nie jest miejscem przypisanym wyłącznie kobiecie. Powielając kulturowe stereotypy w tym zakresie ograniczamy sobie możliwości. Z tego względu język działu kulinarnego na moim blogu będzie dosadny, a nawet wulgarny - odzwierciedlający dramatyzm procesu produkcji. Kiedyś zadzwonił do nas przyjaciel Mat i mówi: "przychodźcie, natrzaskałem z chuja klusek" - właśnie jego podejście stanowi dla mnie kwintesencję "testosteronowego" gotowania o którym tu mowa. ;)

A, jeszcze jedna uwaga - wszystkie opisane tu potrawy będą także bezglutenowe.

A oto lista przepisów na wegańskie żarcie jak dla wojska:

piątek, 8 marca 2013

Nerdowskie dialogi: Jehowa ma mnie na swojej liście

Gadam ze świadkami Jehowy. To znaczy zapraszam ich do domu kiedy przychodzą, po czym bałamucę intelektualnie przez uszy, pytając czy ze względów etycznych godzi się w ogóle taka apoteoza Starego Testamentu, gdzie co i rusz Jahwe przejawia się jako hipostaza nie tych fajnych, lecz zdecydowanie chujowych ludzkich cech - nienawiści, próżności, żądzy zemsty.

Każdego roku, tuż przed Wielkanocą, pojawia się jakaś specjalnie przygotowana ekipa od nich po to tylko, by mnie zaprosić na "wykład w rocznicę śmierci Jezusa". Z tego domniemywam, iż zostałem wciągnięty na jakąś ichnią listę "prospektów". Zeszłego roku, w asyście opiekuna, przyszło dziewczę góra 12-letnie, wystrojone na galowo. Zapukało, po czym z wielkim zaangażowaniem, w religijnej ekstazie, wyrecytowało stosowny "wierszyk". Ciekawe czy pedofile stanowią target tej organizacji?

Dzisiaj słyszę pukanie do drzwi więc otwieram:

- Dzień dobry. Chcielibyśmy zaprosić pana na wykład w związku z rocznicą śmierci Jezusa ... - nawija chłopak i po tym jak trzęsą mu się ręce widzę jaki jest zestresowany, dziewczyna zerka to na niego, to na mnie - ... dowie się pan, co pan zyskał na śmierci Jezusa ...
- Dziękuję - odebrałem okolicznościową broszurkę, po czym poszli.

Pacia wszystko słyszała z pokoju, ale ich nie widziała:

- Było dwoje. Gówniarze. Chłopak strasznie zestresowany. Ale ta laska fajna.
- Ty, wciągnij ich jeszcze, to ich odstresujemy. Ja się zajmę chłopakiem, ty dziewczyną. Akurat mam 3 gumki, powinno starczyć. ;)

Ach ta Pacina efebofilia.

Ilustrację posta stanowi rekonstrukcja twarzy Jezusa, który nawet jeśli istniał, to nie nazywał się Jezus, lecz Jehoszua.

Więcej o serii Nerdowskie dialogi.

wtorek, 26 lutego 2013

Nerdowskie dialogi: partykuła

W kantynie:

- Ale chujowo.
- Acze, nie przeklinaj tak - mówi Kama.
- No przecież nie będę mówił w pizdę, bo to akurat przyjemnie mi się kojarzy.
- Acze, to jest genderyzacja, mów po prostu genitalnie - na to ja.
- Swoją drogą zauważyliście że termin kurwa funkcjonuje w języku już wyłącznie jako partykuła ...
I dalej w tym klimacie na metapoziom wszedł Acze. Uwielbiam te nerdy u mnie na zakładzie. :)

Więcej o serii Nerdowskie dialogi.

piątek, 8 lutego 2013

racjonalność

Wyobraź sobie że musisz jeść. Nie tylko wtedy kiedy jesteś głodna. Zmuszają cię do jedzenia prawie cały czas. Chcą żebyś szybko rosła.

Siedzisz w klatce tak wąskiej, że nie możesz się nawet obrócić. Srasz pod siebie, szczasz pod siebie, nigdy nie widzisz słońca. Dostajesz też hormony, żeby Twoje ciało jak najszybciej rosło. Nienaturalnie duże stopniowo wrzyna się w kraty.

Wycinają Ci dziurę w brzuchu sięgającą aż do żołądka. Wsadzają tam ręce i takie urządzenie do sprawdzania czy wszystko się dobrze trawi. Gwałcą Cię maszyną do zapładniania. Gdy tylko urodzi się Twoje dziecko, zabierają Ci je. Jeśli jest chłopcem, to ma szczęście - zostanie szybko zabite. Jeśli jest dziewczynką, to podzieli Twój los. Twoje nabrzmiałe piersi podłączają do maszyny wysysającej mleko - to przynosi Ci ulgę, na chwilę. Ale i tak cycki puchną tak bardzo, że powstają na nich ropiejące rany. Mleko się z nich wylewa.

A potem Cię zabijają i to najlepsza rzecz jaka Cię w życiu spotyka - koniec tortur i cierpienia. Z Twojego truchła wytwarzają potem różne rzeczy - żarcie, kleje, buty, torebki.

A teraz wyobraź sobie, że odradzasz się w innym życiu i innym ciele, i jedną z większych swych przyjemności znajdujesz w zjadaniu własnego dawnego ciała, wypijaniu swojego dawnego mleka, zakładaniu butów ze swojej dawnej skóry.